Ordnung muss sein

Jan Piotr Ziółkowski 25 maja 2013

Czyli „porządek musi być”. Po dwóch tygodniach oswajania się z nową sytuacją zauważyliśmy, że i nasz syn potrzebuje się oswoić. Nie tylko z nami, ale też z rytmem dnia.

 


Zaczęło się od pewnej superksiążki, gdzie wyczytaliśmy pełno wskazówek, jak zrozumieć niemowlę. Jedno z podstawowych założeń brzmiało: wprowadzić plan dnia! Bez planu jest chaos, a chaos to zupełne nieporozumienie. Malutkie dziecko czuje się niepewnie i źle, kiedy wydarzenia następują po sobie nieprzewidywalnie. Oczywiście są przewidywalne dla rodziców, bo oni wiedzą, dlaczego „tak wypadło”, że karmienie jest wcześniej albo później, że kąpiel lub spacer raz jest, a raz go nie ma. Ale dziecko tego nie wie, więc wszystkim, do czego nie jest przyzwyczajone, jest zaskoczone.

A ponoć dorosły ma podobnie. Też lubi, kiedy w pracy ustalona jest pewna stała kolejność czynności, by nie powiedzieć rutyna. Tak stwierdziła autorka superksiążki, ale mnie to wcale nie przekonało, a wręcz przeciwnie, zirytowało. W następnych zdaniach jeszcze się pogrążała, wywodząc, że jeśli rodzice czegoś nie mają, to też nie będą potrafili przekazać tego swoim dzieciom. Bo co, skoro ja lubię czasem robić coś bez planu, jak podleci, to znaczy, że nie umiem zarządzać swoim czasem?? Raz zarządzam, a raz nie zarządzam i ten brak zarządzania też jest jakimś zarządzaniem. Pozwalam, by sprawy same się toczyły i jest mi z tym dobrze. Tymczasem wciska mi się kit, że tak jest źle.

Chociaż chętnie bym się pokłócił z autorką superksiążki, to nie odrzucam idei planu dnia, jako takiej. Z prostej przyczyny: plan jest praktyczny w osiągnięciu celu. A cel jest jasny, a składa się na niego kilka powiązanych ze sobą spraw:

  • dziecko ma spać i budzić się w regularnych okresach, 
  • ma szybko i spokojnie zasypiać,
  • ma się sprawnie najadać się do pełna, by możliwie długo nie być głodnym,
  • a to wszystko po to, żeby po pierwsze, małemu po prostu było dobrze, by czuł się zaopiekowany i kochany, jakkolwiek by to rozumiał i odczuwał, a po drugie, żeby samemu coś można było sobie zaplanować i zrobić, a nie w kółko zajmować się dzieckiem.

Zdarza się więc na przykład, że noszę na rękach, kołyszę i podśpiewuję Fi., który obudził się za wcześnie albo w ogóle nie chciał zasnąć i próbuję go jakoś ululać, czekając, aż przybliży się następna pora karmienia. Fi. już gmera łapkami, pcha je do buzi, odwraca rozdziawioną buźkę i wystawia języczek – wszystkim okazuje chęć ssania, ale… nie płacze. Albo popłakuje jakby trochę inaczej, nie z głodu, ale ze zmęczenia. Zdaje się, jakby mówił:
- Ależ co to się dzieje, dlaczego nie mogę normalnie zasnąć, a jeść też nie mogę, no i co ja mam począć?

Tak na marginesie, lepiej jest nie gadać do dziecka, imitując jego myśli lub, co jeszcze śmieszniejsze, jego głos. Dlatego przedrzeźniam nieraz A., która dodaje do tego jeszcze sepleniące zgłoski i zmiękczenia z rodzaju „nio”. Wtedy A. się obrusza, śmieje i mówi do mnie: - Ty małpo! Zobaczysz, jeszcze sam tak będziesz. – I faktycznie, zdarza mi się mówić do Fi. w (jego) pierwszej osobie, ale na szczęście jeszcze nie seplenię. – Jeszcze! – Podkreśla z chytrym uśmieszkiem A. – Staram się opanować ten zwyczaj i mówić do syna niby jak do starego. Głos mam milutki, ale zdania normalne, słownictwo zachowuje pozór dbałości o bogactwo ojczystego języka.

Wspomniałem o „innym płaczu”, co nie znaczy, że już całkiem potrafię rozpoznać te różne płacze. Ale trochę potrafię. Troszeczkę. Właściwie to nasz synek jest bardzo grzeczny i płacze tylko z głodu i pragnienia. W innych przypadkach, kiedy jest mu zimno lub gorąco, chce się przytulić lub zwrócić na siebie uwagę, coś go męczy (czkawka, gazy), znudził się jedną z pozycji leżących itd. – wtedy zaledwie narzeka, stęka, jęczy niedbale, krzywi buzię i bezładnie kopie, cokolwiek ma pod nogą. Najgorsze jest narzekanie ze zmęczenia, bo nie ma na nie recepty. Tylko uspokajać, uspokajać, uspokajać - na wszelkie możliwe sposoby. Jest to jedyny rodzaj płaczu, którego nie potrafię sobie logicznie uzasadnić. Przecież każdy "normalny" człowiek, gdy jest zmęczony, zaraz legnie na posłaniu i uśnie, skoro mu nikt w tym nie przeszkadza. Tylko dzieci jakoś tego nie potrafią, zmęczenie, nadmiar wrażeń powoduje, że w ich główkach przewraca się istny tajfun zmysłów, nie pozwalając zmrużyć oka. To jest dla mnie kosmicznie dziwne i niepojęte.

Kiedy Fi. jest niespokojny, rusza się też niespokojne, a ruchy ma jeszcze niezborne (bardzo mi się to słowo podoba: niezborne), ale ponoć tak ma być. Im więcej niezbornych ruchów wykona, tym szybciej nauczy się kontrolować swoje ciało. Zresztą to już się dzieje. Może ledwo zauważalnie tak z dnia na dzień, ale… wydaje mi się, że powolutku zaczyna świadomie kierować nóżkami i rączkami. Zaczął też zawieszać wzrok na twarzach (głównie mamy i taty), ale też na kilku obrazach, które u nas wiszą i mu je pokazywałem, zwłaszcza tych o mocnym kontraście. I coraz rzadziej zezuje.

Krótko mówiąc, jest coraz sprawniejszy, większy i bardziej ogarnięty. A ja tak patrzę na niego i myślę o swoim tacie. I myślę za każdym razem, kiedy pilnuję porządku. Bo mój tata też pilnował porządku. I czasem mi się to nie podobało, takie pilnowanie dla zasady, że ma być tak, a nie inaczej. I miałem pięć lat, a moja siostra i brat – osiem i dziesięć i po godzinie dwudziestej trzeba było siedzieć cicho pod kołdrą przy zgaszonym świetle. I myślałem: - No cóż, to nie ma sensu, ale jeśli nie mam wyboru, przynajmniej wyruszę stąd, wybiegnę i wylecę na skrzydłach wyobraźni. I wymyślałem sobie różne światy i bohaterów, i ich maszyny, sztuczki, przygody. Nie ja byłem bohaterem, ja stawiałem się zwykle w pozycji narratora wszech...władnego, w roli szarej eminencji – kogoś, kto może swojego bohatera uśmiercić i znów powołać do życia. Był Czarny Ludzik – typ Zorro i Batmana w jednym, przemierzający miasto i walczący z chytrymi złoczyńcami, było miasto Bub – bezpłciowych stworów o aparycji glinianego potwora Goluma, znanego z tradycji kabalistycznej, które to Buby ponumerowałem i scharakteryzowałem według ich ról i specjalności. Były Leśne Ludki – cała rodzina, była też masa różnych pojazdów, samolotów i gadżetów, które wymyśliłem długo przed tym, jak zacząłem oglądać filmy fantastyczno-naukowo-przygodowe i kreskówki typu Jataman.

No ale hałasować i wstawać nie wolno było. Mogłem się w duchu buntować, ale tata ustalał zasady i był Ordnung. I teraz myślę, co myśleć będzie Fi. Czy będzie to rozumiał, co ja nakazuję, czy będzie się buntował? Pewnie jedno i drugie. A czy będzie wymyślał fantastyczne światy, czy będzie mi o tym opowiadał, a może ja jemu? Będę mu przed snem wymalowywał niezwykłe postaci i historie. A kiedy będzie starszy, czy będę potrafił opowiadać mu historię Polski? Ile ja z niej pamiętam? Czy potrafiłbym to zrobić ciekawie?

Na razie jeszcze nie muszę drapać się w głowę, wystarczy że go ululam, przeczekam wszelkie niepokoje i odłożę do łóżeczka, tuż przed tym, jak zamknie oczka, żeby się przyzwyczaił zasypiać sam. A propos lulania i uspokajania, wspomnę jeszcze na koniec o faktach naprawdę wspaniałych i wcale nie wyjętych z powieści fantastycznej. Fi. ma czkawki, to normalne. Ale czasem trwają tak długo, że mi go szkoda i widzę, że przez to nie może zasnąć i się irytuje i ja też, że on się z tym męczy. Za którymś razem nie wytrzymałem i powiedziałem: - Czkawko, rozkazuję ci w imieniu Jezusa, skończ się! – I kiedy powiedziałem „się”, już ani razu nie czknął. Uśmiechnąłem się z niedowierzaniem, ale podziękowałem Bogu i pomyślałem: to niezwykłe! Jezus nauczał, że jeśli powiem do drzewa, żeby się wyrwało z korzeniami i rzuciło w morze, a nie zwątpię w swoim sercu, to stanie się, jak powiedziałem. On sam przeklął drzewo figowe i zaraz uschło! No więc za drugim razem, gdy Fi. znów miał czkawkę i nie mógł zasnąć, porzuciłem wszelkie myśli typu „a może to był przypadek” i z tą samą, niezachwianą, zero-jedynkową wiarą rozkazałem czkawce w imieniu Jezusa, żeby się skończyła. I skończyła się! Tym razem już się trochę przestraszyłem mocy swoich słów. Za trzecim razem zacząłem mieć wątpliwości, czy to rzeczywiście moc wiary… Głupie, nie? I czkawka nie ustąpiła. Ale może to i dobrze, to mnie skłoniło do tego, by jeszcze dłużej modlić się i błogosławić Fi., zapominając nawet o czkawce, a koncentrując się na ważniejszych rzeczach.

Jan Piotr Ziółkowski

Autor: Jan Piotr Ziółkowski

Szczęśliwy mąż Agnieszki, tata Filemona i Uli. Pisanie uznaje za swoje największe powołanie. Z zamiłowaniem studiował politykę społeczną i występował w teatrach. Nawrócił się jako dziesięciolatek i tym rozpoczął niekończący się, fascynujący proces upodabniania się do Chrystusa. Od lat w zborze KBwCh „Droga” prowadzonym przez Marka i Izę Ciesiółków, lider służby nagłośnienia, perkusista, dusza poety i kabareciarza. Realizator i autor audycji w RadioChrześcijanin.pl.


© Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie zamieszczanych treści bez zezwolenia zabronione.